Cóż. Dawno się nie czytaliśmy. Jak twierdzi moja „lepsza” połowa, społeczeństwo się domaga kolejnego wpisu. Hmm… mam propozycję niech społeczeństwo samo sobie coś napisze. Przyznać się teraz kto jest to społeczeństwo. Już ja sobie z nim odpowiednio porozmawiam. Albo nie, napiszę, ugnę się pod presją, złamie się! Widzicie do czego prowadzi słuchanie społeczeństwa? Dobra pogadałem sobie i mi ulżyło. Teraz do brzegu. Dzisiaj chciałbym napisać o … no właśnie „przychodzi baba do weterynarza”.
Jako opiekunowie Akit i no tych innych psów, często będziecie gośćmi przybytku wątpliwej rozkoszy jaką jest przychodnia weterynaryjna. Niekoniecznie będzie to miało związek z chorobą. Będziecie chodzić na szczepienia, odrobaczenia, wizyty profilaktyczne, ważenie, badanie progesteronu i wiele wiele innych. Kurde jak się zastanowić częściej jestem u weta z psami niż z dziećmi u lekarza. Właściwie moje dzieci muszą być tak obłożnie chore, że kijem muszę kostuchę odganiać od drzwi i przepychać się obok żeby z pokoju wyjść. Na szczęście daję się przekonać , że tak właściwie przyszła bo ja wiem, po którąś z rybek w akwarium. W takim stanie decyduje się łaskawie udać do lekarza. Ale wystarczy, że któraś z Akit jest trochę nietegez a już gnam do weta na badanie: palpacyjne, wizualne, krwi, moczu, fal mózgowych, ogólnej zajebistości w wyglądzie i no wszystkiego co tylko jestem w stanie wymyślić. Ciekawe jak się nazywa taka przypadłość? Gdybym latał z własnymi urojonymi schorzeniami byłbym hipochondrykiem a z psimi to niby co ja jestem? Psiohondryk, Canisohondryk, jebniętynapunkciepsówhondryk ale w tym dobrym tego słowa znaczeniu? Cóż historia z życia. Byłem piękny i młody gdy dostałem swoją pierwszą Akitę. Pan, który łaskawie zgodził się przyjąć nasze pieniądze w zamian za pieska dał nam jedną nieocenioną radę. Akita powinna mieć ogon w górze. Kiedy łazi z opuszczonym to jest albo chora, albo nieszczęśliwa. To jest taki barometr samopoczucia Akity. Oczywiście, kiedy to mówił słuchałem go jak Radia na M z Torunia. Czyli bardzo uważnie. Uwielbiam to radio. Jedyne, które odbiera w miejscu gdzie nikt inny nie ma zasięgu. Nikt inny nie potrafi nienawidzić tak pięknie. Nieważne. Nie o tym ma być ten wpis. Otóż pewnego pięknego dnia mój Lisu pęta się po domu z ogonem, który niemal ciągnie po ziemi. Nie powiem, że ciągnie bo nie będę mu robił złego PR-u. Ma piękny i zgodny ze wzorcem ogonek. W każdym razie ogon był w dole. Moja żona stwierdziła, że jest chory. Oczywiście przejąłem się sytuacją i zareagowałem adekwatnie. Sama jesteś chora. Ale nie lecz się, na to nie ma lekarstwa… Umrzesz… i jeżeli Bóg mnie choć odrobinę lubi to w męczarniach. Cóż, taki jestem. Kocham bliźnich. Na szczęście moja żona zna mnie nie od wczoraj. Zignorowała więc wdzięcznie moje pobożne życzenia i w trzech krótkich żołnierskich słowach, w tym siedemnastu powszechnie uznanych za obelżywe, wulgarne i obraźliwe wytłumaczyła mi o co jej chodzi. Ogon w dole. Nie jest głodny, na spacerze był, powinien być zadowolony. Ale nie jest bo ogon jest w dole. Próbowałem być kozakiem i stwierdziłem, że jak na nią patrzę to mój ogon jest też w dole. Za elokwencję i cięty dowcip dostałem w łeb więc się zamknąłem. Zwłaszcza jak mi zapowiedziała, że zęby trzy razy nie rosną. Ja mam już drugi komplet i nie stać mnie na trzeci. Dla świętego spokoju pojechałem do weta. Pani weterynarz zmierzyła temperaturę, mina jej zrzedła. Pobrała krew. I dała do analizy. Koniec końców skończyliśmy na antybiotykach i kroplówkach. Babeszjoza. Bez uszkodzeń w narządach wewnętrznych. Na tak wczesnym etapie nie zdołała poczynić szkód. A wszystko dzięki mnie bo dobrowolnie i z zapałem pojechałem do weta. Dlatego zwracajcie uwagę na swoje psy i słuchajcie ich, patrzcie na nie. Jeżeli są chore zauważycie to. I wtedy trzeba jechać do weterynarza. Nie leczcie ich sami.
Temperaturę każdy może zmierzyć sam. Taka uwaga dla tych bystrych inaczej. U psa nie mierzymy temperatury pchając termometr pod pachę. I nie polecam dawać do gryzienia. Zwłaszcza tych rtęciowych. Mierzymy temperaturę w miejscu odwrotnie proporcjonalnym do paszczy. Tak na marginesie zanim załadujecie psu termometr w miejsce gdzie słońce nie dochodzi i nie mam na myśli byście robili to w ciemnej piwnicy, postarajcie się nawilżyć czymś końcówkę. Wazelina jest dobra. Nie macie, masło się nada, tylko nie oblizujcie po wszystkim. To było tak w temacie nieuzasadnionych wizyt u weta. Czasami pójście do przychodni jest jedynym rozsądnym wyjściem. Ale wiecie co za dużo to i świnia nie zje jak głosi ludowy przesąd. Z tego co widzę na zaprzyjaźnionym portalu społecznościowym wielu z Was ze zrozumieniem pokiwa głowami. Miło wiedzieć, że nie jest się jedynym wariatem w okolicy. Osobiście uważam, że lepiej zapobiegać niż leczyć. I taniej to wychodzi i pies mniejszą traumę przeżywa. Jak wiadomo „zły dotyk boli całe życie”, taki żarcik weterynaryjny. Dlatego najsampierw zastanówmy się czy wizyta u weta to konieczność. Nie mówię tu o ekstremalnych wypadkach. Ale jest sporo rzeczy, które możemy zrobić sami, bez konieczności narażania psa na nieprzyjemną wizytę, jak opisany wyżej pomiar temperatury. Jeżeli pies nie daje sobie zmierzyć poprośmy kogoś o pomoc. Albo w ostateczności bierzemy psa między nogi i przytrzymujemy. Nie polecam z narwanymi leonbergerami. Można całkiem długo galopować na takim, zwłaszcza jeśli uda nam się zapchać mu termometr w dupę. Podawanie leków na przykład głupiej tabletki na odrobaczenie. Osobiście podałem takich tabletek dziesiątki, jeśli nie setki. Sposób pierwszy: oszukujemy – maziamy tabletkę w pasztecie i dajemy niby smaczek. Oczywiście trafiają się jednostki wybitne, które nie łykną takiego kitu. Lisu jest tu najlepszym przykładem. Nie ma nic przeciwko tabletce jako takiej, ale… podaję mu kulę pasztetu. W środku tkwi tabletka. Patrzę jak mieli to w zębach. Mieli. I mieli, a na koniec wypluwa czyściutką tabletkę. I tak siedem razy. Na koniec tabletka przypomina konsystencją pasztet bardziej niż sam pasztet. W końcu łyknie. I nie trzeba z tym do weta lecieć. Co wy psu pasztetu za 1,50 zł. żałujecie? Inny sposobem jest włożenie psu tabletki do pyska i zamknięcie go. Trzymamy go zamknięty a drugą ręką masujemy po gardle. Ruchem posówisto-zwrotnym, panowie dobrze wiedzą jak wygląda taki ruch. Co chwilę przerywamy masowanie i przez zaciśnięte zęby wciskamy odrobinę płynu. Najlepiej soli fizjologicznej. Jest w takich fajnych ampułkach po 5 mililitrów. Powtarzamy do połknięcia. Sprawdza się z większymi tabletkami. Osobiście przeżyłem taki zabieg. Mogę zagwarantować, że działa. W cztery osoby trzymaliśmy labradora z piekła rodem, ale koniec końców połknął tabletkę. Trzeba tylko było skoczyć do pobliskiego kościoła i zastąpić sól fizjologiczną wodą święconą. Łykał jak młoda gęś. Inna sprawa to zastrzyki. Nieco wyższa szkoła jazdy. Ale nie oszukujmy się podskórny nie jest niczym trudnym. Łapiemy skórę w dwa palce. Kciuk i ten następny chyba serdeczny. Pies na pewno doceni, że kłujecie go przy pomocy palca serdecznego. Podciągamy do góry. Robimy taki namiocik ze skóry. I wkłuwamy się w tak żeby nie wyjść z drugiej strony. Starajcie się trafić pomiędzy kąt 5 a 10 stopni. Ćwiczcie na poduszce.
I już widzę jak wiele osób się oburzy, że ich psy do weta to lecą jak przysłowiowe muchy do … miodu. Zapewne jest to prawda. Dla danej wartości prawdy. I do gówna i do miodu psy pędzą pierwsze. Osobiście spędziłem wiele godzin w przychodni nie tylko jako petent i opiekun pacjenta. I jakoś nie zaobserwowałem tych tłumów rozradowanych psów ciągnących na badania. Cóż, właściwie to zaobserwowałem coś wręcz przeciwnego. Każdy pacjent ciągnął ale do drzwi wyjściowych. Pozwolę sobie nie zgodzić z każdym kto twierdzi, że jego pies sam bierze smycz w zęby i gna do weta. Nie ma takich psów. A jeżeli jakiś się znajdzie to należy sobie zadać pytanie dlaczego? Może to jakiś psi sadomaso? Nie. Psy unikają lecznicy. Dlaczego? Bo po pierwsze, pachnie strachem tych wszystkich psów, które były tam przed nami. Oczywiście my tego nie czujemy ale amerykańscy naukowcy dowiedli, że psy czują więcej niż ludzie. A skoro oni dowiedli to nie ma z czym dyskutować. Po drugie, źle mu się kojarzy, był tam kłuty igłą i choć psy nie reagują na zastrzyki w ten sam sposób co ludzie to jednak nie przepadają za nimi. Wiem z własnego doświadczenia. Po trzecie, kiedy już wejdziecie nawet ze zrelaksowanym psem to jesteście zamknięci w małym pomieszczeniu gdzie przebywają zazwyczaj inne zwierzęta, które się boją. I to panicznie. Z własnego doświadczenia wiem, że nawet najodważniejsze psy usiłują uciec z lecznicy. Jest na to prost sposób. Nie wiem jak Wy ale ja do lecznicy jeżdżę samochodem. Parkuję i co robię? Zostawiam psa w samochodzie i idę do lecznicy zorientować się w sytuacji. Czy można już czy trzeba poczekać. Jeżeli można już to idę po psa. Jeżeli trzeba czekać to zajmuję kolejkę i idę z psem na spacer po okolicy. Takiej najbliższej. Co jakiś czas zaglądam w celu sprawdzenia sytuacji.
Zanim udamy się do weta, przygotujmy się odpowiednio. Jest kilka rzeczy, które możemy zrobić sami. Temperatura: zdrowy pies powinien mieć temperaturę od 37,5 do 39 stopni. Są to wartości graniczne dla dorosłego psa. Szczenięta mogą mieć nieco wyższą temperaturę. Ale nie niższą. Różne psy mają różną temperaturę. Idealnie jest 38,5 stopnia C. Zbadajmy ją w domu. Wizyta w lecznicy jest stresująca i zazwyczaj zawyża pomiar. Jeżeli czujecie się na siłach możecie zmierzyć tętno. Robimy to na tętnicy udowej. Wewnątrz pachwiny. Prawidłowe to od 60 do 140 uderzeń na minutę. Pamiętamy o dwóch rzeczach: wysiłek podnosi tętno więc mierzymy w stanie spoczynkowym. I druga rzecz, nie mierzymy kciukiem. Nie dramatyzujemy przy 143. Tętno jest uzależnione od szeregu czynników. Ale podwyższone tętno może być spowodowane bólem. Oddech: jesteśmy to w stanie zmierzyć jedynie patrząc na psa. Prawidłowa liczba oddechów powinna zamykać się pomiędzy 10-40 oddechów na minutę. W zależności od pogody, temperatury, wysiłku. Poniżej tej wartości zaczynamy się martwić. Zdrowy pies oddycha równomiernie. Jeżeli oddech jest urywany, nierównomierny, szarpany to znak, że jednak czeka nas wizyta u weta. Na koniec badanie palpacyjne. Czyli właściwie obmacanie psa. Zróbcie to przed wizytą u weta. Z waszej ręki pies zniesie niemal wszystko. W odróżnieniu od obcego człowieka w lecznicy. Bądźcie przygotowani. Jak delikatnie uciskacie to: tu boli, tu reaguje, tu ucieka, tu, tu, tu… Wiecie pies nie powie co go boli. To Wy musicie się tego dowiedzieć. Więc bądźcie przygotowani. A i jeszcze jedno. Nie kłamcie! To jest najgorsze co można zrobić dla własnego psa. Osobiście widziałem zwierzęta, które ledwo chodziły. Ale na pytanie od kiedy tak mają „opiekun” odpowiadał – Od wczoraj kuleje, a psu gangrena odbiera obie nogi. Na litość, nikt Was nie będzie oceniał. Przynajmniej nie w oczy. Wasze pieniądze nie są gorsze od innych. Wet chce byście wrócili więc nie ocenia. Ale dla dobra zwierzęcia powiedzcie prawdę. Oczekujecie poprawnej diagnozy. Jak ją postawić na podstawie fałszywych przesłanek? Niestety muszę się tu zgodzić z dr. House-m – zdziwilibyście się jak często ludzie kłamią. A może i nie. Zostawiam to dla Waszej osobistej refleksji.
Skoro już jesteśmy u weta pamiętajmy, że nie tylko my tam przyszliśmy. Skoro już wleźliśmy tam z psem, miejmy na uwadze, że nie tylko my jesteśmy takie cwaniaki. Inni też nie myślą i włażą z wielkimi psami albo z małymi, nawet średnie się zdarzają. Czyli co? Nie urażając nikogo. Jak wygląda standardowa wizyta u weta? Przychodzimy, poczekalnia pełna. Nie ma gdzie przysłowiowej szpilki włożyć, ale jesteśmy dzielni i pchamy się. Mamy dużego psa, a wiadomo duży może więcej, więc torujemy sobie drogę po trupach. York, który przyszedł na przycięcie pazurów w końcowym efekcie ma założone siedemdziesiąt dwa szwy i walczy o życie. Ale nic to, mogło być gorzej. Na oczywistą niesprowokowaną zaczepkę reaguje reszta pacjentów. Jazgot straszliwy. Milczący jest tylko mały mops. Ale to naturalne jeżeli ktoś go dławi trzymając w morderczym nelsonie za gardło. Nadal nic wielkiego się nie stało. Ot zwykła wizyta u weta. Pani z koszatniczką tłucze klatką bernardyna, który korzystając z chwili nieuwagi postanowił się zaprzyjaźnić, drze się przy tym porażającym falsetem. Staruszek z kotem osłania własnym ciałem pupila, który będąc w nastroju bojowym wbija mu pazury w ciało tak, że krew tryska na ściany. Nic to, staruszkiem zajmie się NFZ za 18 miesięcy. Gangrena tak szybko nie działa, a nawet jeśli, to w jego wieku… po co mu ręce? Na to wszystko pani w średnim wieku i nieco większej niż średnia tusza w akcie desperacji siada na bogu-ducha-winną fretkę. Pan o posturze Herkulesa ciska zasuszoną starowinką w pitbula, który postanowił dokonać aktu konsumpcji na króliku, z którym przyszedł na przycięcie zębów. Królik, nie czekając na zabieg, rozszarpał klatkę i stępił zęby na niewinnym kanarku. Całe to zajście podsumowuje papuga, która uciekła rozsierdzonej agamie w chwili nieuwagi. „Mam was wszystkich w dupie” oświadcza z wysokości lampy jarzeniowej. Hmm… Nie wiem dlaczego ale poczuwam się niejako do winy. – Kto ostatni? Pytam. Z kłębowiska zakrwawionych kończyn łypie na mnie nieprzyjaźnie jakieś oko. -To się jeszcze ustali. Słyszę w odpowiedzi.
A na poważnie. Mamy chorego psa, inni też. Na litość, po kiego diabła narażać psa na dodatkowe zarazki, bakterie, wirusy, urazy de facto. Mikroby to jedno. Inne zwierzęta, to co innego. Psy na siebie szczekają i pryskają śliną na prawo i lewo. Ogromna część chorób rozprzestrzenia się drogą kropelkową. Nie pozwólmy aby chore psy kropelkowały na nasze. Starajmy się spędzić w poczekalni jak najmniej czasu. Na koniec życzę zdrowego rozsądku. Do usłyszenia.
ja
Loki